środa, 14 grudnia 2016

Dziwne zwyczaje żywieniowe we Francji



Zwyczaje żywieniowe danego kraju, przekazywane z pokolenia na pokolenie swoją charakterystyczną formę zawdzięczają klimatowi (dostępności określonych produktów spożywczych, odczuwalnej temperaturze, ilości godzin nasłonecznienia) jak i głęboko zakorzenionym przekonaniom, mądrościom ludowym, które nie zawsze łatwo jest zrozumieć. 
Co do typu klimatów, to tych we Francji nie brakuje; kontynentalny, oceaniczny, śródziemnomorski, górski...

Retrouvez toutes nos épingles sur notre page Pinterest : https://fr.pinterest.com/webarchitecte/ et/ou sur notre site internet http://webarchitecte.fr/community-manager-paris.html. #Bretagne #Breton #Humour: Jedną z ciekawostek kulinarnych Sześciokąta jest podział na obszary pod względem tłuszczu używanego do gotowania. Na północ od Loary, gdzie opady są częste jest to masło (Bretania jest tu w czołówce, co stanowi podstawę wielu żartów) i smalec (głównie północne obszary na wschód od Bretanii), na południu, w regionach śródziemnomorskich olej z oliwy, a tłuszcz kaczy na południowym-zachodzie. Te dwa ostatnie tłuszcze są podobno sekretem długowieczności mieszkańców południa. Francuzi mieszkający na południu kraju jedzą też więcej warzyw i owoców i stawiani są za przykład mieszkańcom innych regionów. 


Miłość do chleba nie zna granic terytorialnych i przeciętny Francuz nie wyobraża sobie posiłku bez świeżo kupionej (!) bagietki. Chleb stanowi 45% spożywanych produktów skrobiowych, 20% przypada na ziemniaki, 17% na makaron i 8.5% na ryż. Bagietka, której sprzedaje się we Francji 10 miliardów rocznie to chleb o konkretnej formie: szerokość 5-6 cm, wysokość 3-4 cm i długość 65 cm. Bagietka ma dwie kuzynki, większą "flûte" o wadze 400 gr i mniejszą "ficelle" ważącą 125 gr. Bagietka jest serwowana w całości i biesiadnicy odrywają z niej kawałek po kawałku, gdyż użycie noża do krojenia chleba przy stole jest wielkim faux-pas.

Zacznijmy jednak od początku...Jak wygląda francuskie śniadanie? Wielu Francuzów traktuje śniadanie po macoszemu, po prostu go nie je. Kawa wystarczy! Często jest to mieszanka kawy z kawą z cykorii (Ricoré) pita w misce a nie w kubku. Inni skuszą się na rogalika. Dzieci jedzą "pain au chocolat" czyli słodkie bułeczki nadziewane czekoladą lub płatki śniadaniowe tez z nadzieniem czekoladowym. 

Następnym posiłkiem jest obiad jedzony w południe lub koło godziny 13-tej. W pracy każdy ma godzinną przerwę na obiad. Jedni idą do restauracji lub baru, inni wyciągają przygotowane wcześniej w domu sałatki, ci mieszkający blisko wracają na obiad do domu. Z moich obserwacji wynika, że Francuzi lubią jeść dania serwowane na zimno niezależnie od pory roku, szczególnie na obiad. 

O 16-tej dzieci jedzą "goûter" podwieczorek czyli znowu coś słodkiego i najczęściej z czekoladą. Dorośli raczej podwieczorku nie jedzą, złotą maksymą Francuzów jest "Nie podjadać!" 

Kolacja jest poźno i im cieplej na dworzu tym później, tzn latem nie ma co sie spodziewac kolacji przed 21-tą. I wreszcie jakieś ciepłe danie! Na kolacje często serwuje się zupę, szczególnie jesienią i zimą. 

Ogólnie Francuzi uwielbiają jeść i rozmawiać o jedzeniu, co dla mnie, która podchodzi do jedzenia raczej funkcjonalnie jest dosyć frustrujące. Delektują się każdym posiłkiem. Latem marzą o apéro, czyli szklaneczce wina i przekąskach przed głównym posiłkiem. Francuzi jedzą dużo mięsa (ale może to ja jem mało...) i uwielbiają grilować. Do mięs zaliczają się ślimaki, gołębie a także świńskie stopy, języki i krowie głowy, nie mówiąc już o słynnych gęsich wątróbkach. Uwielbiają sery i zjadają ich podobno 25 kilogramów na głowę rocznie. 


Wigilia we Francji nie jest postna, na stół wjeżdzają wtedy ostrygi, wędzony łosoś, albo tłusty kapłon (wykastrowany kogut) a gwiazdą wieczoru jest fois gras (wspomniane już gęsie wątróbki) i tu znowu trzeba wysłuchać dokładnego opisu jak to gospodyni przygotowała je w tym roku. 




Muszę się przyznać, ze po 7 latach mieszkania w danym kraju niewiele już szokuje i aby wziąć udział w tym projekcie Klubu Polki na Obczyźnie musiałam sięgnąć do głębin pamięci a także poprosić o pomoc niezawodne rodaczki, które to dobry los skierował na moje ścieżki. Z tego miejsca chciałabym Wam podziękować za pomoc: Justyno, Agnieszko, Aniu i Aneto. 😻


ciekawe dane odnosnie konsumpcji chleba po francusku

Essai de cartes des graisses de cuisine en France

czwartek, 6 października 2016

5 ważnych dla mnie miejsc

Dzisiejszy wpis powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie.

Gdyby dane mi było podróżować w czasoprzestrzeni i mój wybór musiał ograniczyć się do 5 miejsc, oto gdzie bym się udała:

Chętnie wybrałabym się do Warszawy lat 80-tych i z powrotem stała się dzieciakiem z osiedla na Natolinie. Spotkałabym się z koleżankami na trzepaku, grałabym w gumę i poszła na lody włoskie do cukiernii. Zimą zjeżdzałabym na sankach z górki koło Iglopolu (rodzaj supermarketu minionych czasów) lub próbowała ulepić igloo (sąsiedztwo zobowiązuje) ze śniegu. Latem pojechałabym do Lasu Kabackiego na rowerze pograć w badmintona i przywieźć wody źródlanej. Na pewno odwiedziłabym osiedlową bibliotekę, w której bibliotekarka nie wierzyła, że czytam tak szybko książki, bo niektóre oddawałam już następnego dnia, gdy ich lektura bardzo mnie wciągnęła. 
z siostrą na balkonie

Gdybym mogła podróżować w czasie odwiedziłabym także Warszawę samego końca XX wieku, gdy studiowałam turystykę, robiłam kurs strażnika ochrony przyrody i uczyłam się hiszpańskiego w Instituto Cervantes. Wybrałabym się wtedy napewno do kina Muranów na przegląd filmów Kieślowskiego.

Gdybym mogła podróżować w czasie zawitałabym w Edymburgu latem 2003 roku. Poszwędałabym się uliczkami tego fascynującego miasta, pogadałabym z właścicielami sklepów ze starociami, pogapiłabym się na przechodniów przy dźwiękach kobzy. Umówiłabym się ze znajomymi w jakimś parku lub pubie, poszłabym na spotkanie wymiany językowej i konwersowałabym wymiennie po angielsku i hiszpańsku.
Loch Ness


Gdybym mogła podróżować w czasie poleciałabym na Gran Canarię do Las Palmas zimą 2004 r. Wysiadłabym z samolotu i nagle zaatakowałoby mnie to ciężkie, gorące powietrze i poczułabym, że świat należy do mnie. Na "universidad" poszłabym na zajęcia z fotografii (mogłabym nawet poświęcić się i pójść na hiszpański, gdzie wykładowca katował nas regułami akcentowania) a popołudniu pojechałabym na plażę autobusem numer 12. W weekend pojechałabym w góry jako wolontariusz sprzątać śmieci na szlakach. W tygodniu poszłabym do kina Monopol, przytargała mnóstwo książek z biblioteki i zaliczyła jakąś erasmusowską imprezę. Chociaż zadowoliłabym się nawet wejściem na azoteę (hiszp. azotea), czyli płaski dach budynku i gapiłabym się na łopoczące na wietrze pranie mające za tło błękit nieba i oceanu.
ze znjomą tubylką na południu wyspy


Gdybym mogła podróżować w czasie wysiadłabym z dwupiętrowego autobusu tuż przy szpili (Spike) i poszła do pracy (przy zmywaku) w restauracji Rooftop w Dublinie. Wkładając naczynia do zmywarki wysłuchałabym ciekawych historii, debatowała na tematy społeczne i dużo się śmiała. Do domu (czyli pokoju dzielonego z Chinką i książkami z biblioteki z Ilac Center) wróciłabym w towarzystwie pewnego Francuza o imieniu Kevin Julian. Wieczorem poszlibyśmy do pubu do Temple Bar posłuchać muzyki i n-ty raz przeszłabym przez most Ha'penny. Rano gdybym miała wolne pojechałabym do Bray popatrzeć na lodowate morze Irlandzkie gawędząc z Montse, bratnią hiszpańską duszą.
w Dublinie z siostrą
Z Kevinem Julianem w restauracji Rooftop

Gdybym mogła podróżować w czasie wybrałabym się na płaskowyż w południowo-wschodniej Hiszpanii roku 2008/2009, gdzie nocą żadne światło nie umniejsza piękna gwiazd, a w ciągu dnia widniejące na horyzoncie góry zdają się fatamorganą. Wyszłabym z domu, pogłaskała psa i poszła do ogrodu. Potem pojechalibyśmy wśród drzew oliwnych do miasta po wodę, a w końcu zdecydowalibyśmy, że jedziemy nad morze do Alicante, bo przecież to rzut beretem, albo odwiedzilibyśmy znajomych w Blanca i pogadalibyśmy, otoczeni kotami, na tarasie z widokiem na sad pomarańczy i skryty między górami staw.
na bezludziu w Hiszpanii

niedziela, 11 września 2016

Źle się dzieje...u pszczół

Fakty są niepokojące. 
Od 10 lat pszczoły giną masowo w wyniku zjawiska nazywanego CDD (Colony Collapse Disorder), a ponieważ ponad 75% naszego pożywienia zależy bezpośrednio lub pośrednio od ich działalności, problemy pszczół są naszymi problemami!
Ironią losu jest, ze sami kopiemy pod sobą dołki. 
Chodź jednoznaczna przyczyna CDD nie została przez naukowców znaleziona, wiemy że, winowajcą w dużym stopniu jest człowiek. Przekształcenie środowiska naturalnego i zmniejszenie bioróżnorodności pozbawia pszczoły żywności, a środki ochrony roślin używane w rolnictwie konwencjonalnym niszczą system nerwowy owadów uniemożliwiając im dotarcie do ula. 
Według najnowszej teorii, pszczoły giną przez fale magnetyczne emitowane przez telefony komórkowe, które nie tylko zakłócają orientację pszczół, ale i zmniejszają ich odporność na pasożyty (Varroa destructor i Nosema ceranae). 
Inną przyczyną śmierci pszczół sa szerszenie. Ostatnio poza szerszeniem europejskim do Europy dotarły olbrzymie szerszenie azjatyckie. 
Nie ma co jednak załamywać rąk, gdyż każdy z nas może przyczynić się do ratowania pszczół. 
Kupujmy warzywa i owoce uprawiane bez środków ochrony roślin, sadzmy kwiaty i zioła, nie wypalajmy traw (mogą być w nich gniazda dzikich pszczół) i róbmy pułapki na szerszenie. Wyrobu tych ostatnich nauczyłam się podczas Święta pszczoły w Andard.





gniazdo szerszeni
pułapka na szerszenie



szerszenie europejskie w pułapce (szerszenie zwabiane są do środka mieszanką białego wina, piwa i soku owocowego.

 Święto to było okazją do degustacji lokalnego miodu...



nauki wyrobu świeczek...



i podglądania fascynującego pszczelego życia.




poniedziałek, 5 września 2016

Warzywa z ogrodu w kuchni - patison

Maj i czerwiec tego roku nie były we Francji dla ogrodników łaskawe. Wiosna była zimna i słotna. Mnie w dodatku dotknęła klęska powodzi i pod koniec maja ogródek znalazł się pod wodą. Tym bardzej cieszy mnie ten spóźniony wysyp patisonów. 

Kotleciki z patisona są przebojem końca lata u nas w domu!
A oto jak się je robi:
Patisony kroimy w cienkie plasterki i otaczamy w posolonym i rozbełtanym jajku robiąc przy tym dziurki widelcem, aby jajko weszło do środka.



Po czym smażymy je z obu stron na rozgrzanym tłuszczu (tu olej kokosowy)


 Smacznego!

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Dlaczego jeżyny mają kolce czyli dary natury część 2


To pytanie nurtowało mnie gdy co raz to musiałam wyplątywać włosy z pułapki kolczastych łodyg, a zdziwnienie wzrastało z każdym podrapaniem. Skoro jeżyny są takimi zdrowymi owocami, bo zawierają przecież witaminę C, witaminy z grupy B, przeciwutleniacze (fantastyczne antycyjany walczące z wolnymi rodnikami) mnóstwo witaminy E, i minerały to dlaczego trzeba przechodzić przez takie męczarnie aby się w nie zaopatrzyć? 



Przeróżne odgłosy dochodzące z kolczastego gąszczu dały mi do myślenia...
Krzaki jeżyn tworzą idealne kryjówki dla małych zwierzątek i ptaków. Żaden większy drapieżnik nie odważy się tam zajrzeć w obawie przed pokaleczeniem. Szperając w głębinach internetu dowiedziałam się też, że kolce służą odstaraszaniu zwierząt roślinożernych. Wyobraźmy sobie taką żarłoczną kozę (z wykładów geografii pamiętam, że to kozy są odpowiedzialne za zanik drzew w regionie śródziemnomorskim) zamierzającą się na liscie jeżyny...miałaby przykrą niespodziankę! Kolce mają poza tym podobną funkcję jak ludzkie uszy - dają ujście nadmiarowi ciepła. 

Tak pogodzona z „ostrym" charakterem jeżyn kontynuowałam zbiory. Pozostała część rodziny znudzona monotonnością tego zajęcia rozpieszchła się gdzieś pod wodzą Kevina Juliana a ja skanowałam krzaki wybierając najdorodniejsze okazy wczuwając się w styl życia ludzi paleolitu. 



Mimo, iż często musiałam rezygnować z tych najpiękniejszych zazdrośnie strzeżonych przez owłosione pajączyska udało mi sie ich uzbierać ponad 1 kilogram.

Z przechowanych w lodówce jeżyn przygotowałam pyszny „smoothie".



poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Jedziemy do lasu



Już nieraz rozpisywałam się w superlatywach o moim mieście i jego symbiozie z Naturą. I choć prawdą jest, że mieszkam w metropolii obfitującej w piękne i rozległe parki, jeżeli chodzi o lasy z prawdziwego zdarzenia to jest krucho. Musicie wiedzieć, że od dzieciństwa jestem przyzwyczajona do „posiadania“ lasu na wyciągnięcie ręki. Szczenięce lata upłynęły mi wprawdzie w stolicy Polski, ale tuż pod lasem (Kabackim), a wakacje spędzałam w lesie, na podostrołęckiej wsi. 

Gdy Kevin Julian rzucił więc pomysł spędzenia niedzieli w lesie nie musiał mnie do niego przekonywać. Wybór padł na najbliższy domu (w zasięgu 10 km) 86-hektarowy las o nazwie Le bois du Fouilloux. 
Narzuciłam strój obowiązkowy w postaci spodni, długiego rękawa i nakrycia głowy mający na celu uniemożliwienie krwistej uczty potencjalnym kleszczom. Zaaplikowałam po kilka kropli olejków aromaterapeutycznych i emanując odurzającym zapachem jak Paryżanka na Polach Elizejskich, albo inny przeciętny Francuz, który myje się ponoć rzadko a perfumuje obficie, wkroczyliśmy do lasu.

A tam szok kulturowy i zdumienie. Zupełnie zapomniałam, że tutejsze lasy są liściaste i za nic nie chcą pachnieć sosną. Otoczyły więc naszą gromadkę dęby, olszyny, gdzieniegdzie jakiś kasztanowiec jadalny, brzoza i evergreen. 


Uzbrojeni w znalezione badyle (a nie kijki do nordic walking) ruszyliśmy ścieżką zrdowia. Niespełna 2-kilometrowa ścieżka zmieniła się w 2-godzinne buszowanie po kniejach. Kevin Julian odmłodniały nagle o 30 lat inspektował teren w towarzystwie Leo Krzysztofa i Thomas Jednoimiennego, a ja (Katarzyna Anna) i Gabriela Ivonne Eoin robiłyśmy zdjęcia wszystkiemu co popadnie nie zapominając o wyzwaniach ścieżkowo-zdrowotnych. 








I dzień ten przeszedłby do pamięci jako sielsko-anielski, gdyby nie to, że wróciwszy do domu odkryłam wszczepionego w udo kleszcza. Zapanowała panika, ubrania trafiły natychmiast do pralki, gromadka pod prysznic, a odkurzacz zabuczał radośnie. W dalszych planach kompleksowe odkurzanie samochodu. 

wtorek, 16 sierpnia 2016

Zbieram owoce bzu czarnego, czyli dary natury cz. 1

W kuchnii pyrkoczą na wolnym ogniu 3 kilogramy owoców bzu czarnego a ja korzystam z przerwy w mieszaniu fioletowego złota (owoce czarnego bzu, uwalniające fioletowy sok podczas gotowania, w pełni na takie miano zasługują) i dzielę się z Wami ponownym odkryciem Sambucus nigra.

W marcu zaatakowal mnie wirys grypy i nie raczył wypuścić ze swoich szponów przez ponad 4 tygodnie. Było to przeżycie traumatyczne nie tylko ze wzgledu na intenstywność samej choroby, ale także sytuację w jakiej znalazła się przez ową grypę nasza wielodzietna rodzina. Z dnia na dzień i bez uprzedzenia przestałam przygotowywać posiłki, odprowadzać i zaprowadzać dzieci do szkoły (4 kursy w tą i z powrotem na dzień, gdyż dzieciaki jedzą obiad w domu po czym wracają do szkoły na dalszą część zajęć), sprzątać i robić zakupów żywnościowych. Mimo wielkiej pomocy ze strony mojej (pracującej na pełen etat) drugiej połówki, w domu zapanował chaos i bezkrólewie. 

Po dojściu do siebie postanowiłam być mądrą po szkodzie (na przekór Mistrzowi Kochanowskiemu, który wątpił w tą umiejętność u rodaków) i nie dać sie zaskoczyć grypie w następnym sezonie. Na stworzonej przeze mnie liscie przeciwgrypowej honorowe miejsce zajął czarny bez, na którego owoce czekałam z niecierpliwością. Aż do wczoraj! 


Czując w prawym kolanie moment dojrzałości owoców zarządziłam podróż do znanego nam bzowego zakątka oddalonego od cywilizacji. Zbierając kiście lśniących gron myślałam o tym jak nasi przodkowie od zarania dziejów byli przekonani o magicznych właściowościach tego drzewa. Drzewa bzu czarnego miały chronić przed złymi duchami, jego ścięcie groziło niechybnym nieszczęściem a nawet śmiercią. Podobno na polskich wsiach przechodząc koło czarnego bzu zdejmowało się czapkę w celu okazania szacunku, a zjedzenie kwiatow bzu zerwanych w noc świętojańska i zapieczonych w cieście miało zapewnić wyśmienite zdrowie przez cały rok. Czarny bez wzbudził zainteresowanie naukowców i obecnie właściwości jego owoców i kwiatów zostały potwierdzone empiryczniePoza działaniem przeciwirusowym, ekstrakt z owoców jest skutecznym środkim antydepresyjnym a wyciąg wodny z kwiatów leczy cukrzyce. Wywar z liści odstrasza krety, norniki, rolnice, bielinki kapustniki i mszyce. 

Grzechem byłoby nie skorzystać z daru Natury tej miary!
                                                                    podczas zbierania owoców bzu 



Poszłam więc z torbami a raczej jedną torbą...wprost do kuchni.



Owoce najlepiej sczesać za pomocą widelca.






Po mozolnym procesie oddzielania owoców od szypułek przyszedł czas na pichcenie ich wraz z imbirem, cynamonem i goździkami w największym z moich garnków. 



Przecedzony przez gazę płyn przechowam w zamrażarlniku aż do zimy, kiedy to zaczniemy brać go zapobiegawczo bądź leczniczo.








Sok zamrożony w pojemniczkach na kostki lodu i przełożony do woreczków plastikowych.

Uwaga! Owoce bzu czarnego (Sambucus nigra) można konsumować jedynie po obróbce cieplnej lub po ich wysuszeniu, gdyż zawierają sambunigrynę, substancję trującą (nudności, wymioty). 
W Europie istnieją 3 rodzaje bzu i tylko czarny jest bezpieczny do spożycia po wyżej wspomnianej obróbce. Trujący bez hebd (Sambucus ebulus) tworzy małe krzaki (jego gałęzie nie są zdrewniałe) a kiście jagód są zwrócone do nieba (w przypadku bzu czarnego opadają one ku ziemi). Bez koralowy (Sambucus raceosa), u którego trujące są nasiona, jest łatwo rozpoznawalny gdyż ma czerwone owoce (owoce bzu czarnego nigdy nie są czerwone, nawet w fazie dojrzewania).

Link do badania nad skutecznością wyciągu z bzu czarnego w leczeniu grypy